Reklama

Młodość upłynęła jej na oczekiwaniu, że mama da coś zjeść, a ojciec nie zbije. Ot, monotonia wieku dziecięcego.

Młodość upłynęła jej na oczekiwaniu, że mama da coś zjeść, a ojciec nie zbije. Ot, monotonia wieku dziecięcego. Mama dawała tyle, ile mogła, ale ojciec starał się znacznie bardziej i codziennymi cięgami hojnie wynagradzał niedożywienie.
Nic więc dziwnego, że pierwszy wskazany przez rodziców kawaler stał się jej mężem. Byle uciec.
Monotonia nabrała innego wymiaru – od ślubu żyła w oczekiwaniu, że mąż nie zbije i znajdzie się jakiś sposób, by wykarmić rodzinę.
Mąż, zawiedziony i rozgoryczony trudami życia, topił zmartwienia w alkoholu. I w tymże alkoholu topił niewielkie pieniądze, jakie udało mu się zarobić. Normalka.
Jej życie też się ustabilizowało i mogła być pewna przynajmniej trzech rzeczy: bicia, głodu i dziecka co roku.
Przy piątym, gdy lekarz apelował „przyj”, zbuntowała się: „A sam sobie przyj. Ja już nie mam sił, ani do parcia, ani do życia.”
Odpuściła życie. I swoje, i życie nienarodzonego. Pewnie lekarze mogli dziecko uratować, ale skoro nikt na niego nie czekał, to i po co.
Od tego momentu zaczęły się dla niej dobre, szczęśliwe i spokojne czasy. Leżąc w grobie oczekiwała na Sąd Ostateczny, a wraz z nią czekała nienarodzona duszyczka. Razem było raźniej, chociaż dość odległy moment Sądu sprawiał, że zdarzały się momenty nudy. Lepsza jednak nuda niż tamto życie, które sobie odpuściła.
Wyniku Sądu Ostatecznego się nie obawiała. Nie miała kiedy zgrzeszyć, a łzami, pokorą i odwoływaniem się do pomocy i łaski Boga zasłużyła sobie na Niebo.
Tylko ten czas oczekiwania – trochę się jej dłużyło.
Monotonię przerwało szuranie łopat i kilofów.
Domyśliła się, że ci na górze szykują się, by jej kogoś dokwaterować.
Nagle poraziła ją myśl: mąż. Tak nakazywały religia i tradycja, tego wymagał ślubny węzeł małżeński. Rodzina zawsze razem, nawet po śmierci.
W butwiejącej trumnie aż zawrzało od bezsilnej złości.
„Ten pijak nas przywali swoją trumną i będzie prześladować przez pozostałe do Sądu dni.
Czy mnie ktoś pytał o zgodę? Czy ja sobie tego życzę? Czy dano mi prawo wyboru gdzie doczekać Sądu?”
Nikt jej nie pytał za życia czego chce, to i trudno by pytał po śmierci, gdy już się bronić nie mogła. A nawet gdyby się ktoś zastanowił, to co by na to ludzie powiedzieli?
Bo to mało takich wspólnych grobów ludzi, którzy się za życia nienawidzili, a po śmierci, na czyjś obstalunek, leżą razem – ofiara ze sprawcą jej nieszczęść.
Są jakieś granice, do których przyjmujemy z pokorą przeciwności losu. Ale kiedyś pokazuje się bariera, po przekroczeniu której zaczynamy się buntować.
Za życia krzywdzimy, zabijamy, palimy, niszczymy, grabimy.
A po śmierci?
Złorzeczymy. Ona też zaczęła.
„Co, no co ja ci zrobiłam, że się tak nade mną pastwisz? Mało ci było jak mnie lali i głodzili za życia? Mało? To jeszcze po śmierci mnie na niego skazujesz? To kogo ty w końcu hołubisz, tych którzy błagają o twoja pomoc, czy tych którzy się nad nimi pastwią? Nawet po śmierci nie dajesz wytchnienia. Nie masz serca i palcem nie chcesz ruszyć, by było choć trochę lepiej dla pokrzywdzonych. Na ziemi stworzyłeś niebo dla oprawców , złodziei, sadystów, a ofiary mamisz obietnicą Nieba po śmierci. To kiedy ja do niego wreszcie pójdę i jak długo mam jeszcze leżeć razem z tym sadystycznym opojem?
Co ty jeszcze wymyślisz?…”
Można by tak długo. Złorzeczyć, przeklinać. I długo złorzeczyła sprawcy naszych losów.
Tylko po co? Bóg widzi i słyszy wszystko, ale takich grzechów nie przebacza, bo nie ma przebaczenia dla buntowników, którzy mu złorzeczą.
Inne grzechy wybacza chętnie, ale bunt? A takiego!
I tak właśnie przeszło jej koło nosa Niebo, choć tak cierpliwie na niego czekała.
A wystarczyło zachować pokorę i pamiętać, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Bóg tak chciał.

Reklama

3 KOMENTARZE