Reklama

Zamysł stworzenia świata dobrobytu w dzisiejszym kształcie Unii Europejskiej w jest równie realny, jak niegdysiejsza idea gospodarki komunistycznej. „Wszyscy jesteśmy Europejczykami”, a więc radośnie likwidujemy narodową walutę, wszelkie bariery i taryfy, ustanawiamy wolny handel, swobodny przepływ towarów, usług, kapitału… i czym to się kończy?
Rozważmy na początek pomysł przyjęcia wspólnej waluty – euro. Otóż posiadanie krajowej waluty wspomaga gospodarkę. Obecna strategia rozwoju gospodarczego Japonii – Abenomics właśnie z powodzeniem wykorzystuje narzędzia polityki pieniężnej i fiskalnej. Waluta narodowa ponadto podlega wahaniom kursowym. Spadek jej wartości stymuluje eksport, zaś wzrost jest korzystny dla importu. A co w sytuacji, gdy ten sam pieniądz krąży w krajach o odmiennym poziomie rozwoju gospodarczego, o diametralnie różnych potrzebach?
Przykład drugi – otwarty rynek państw unijnych, totalna likwidacja taryf. I znów przypomnijmy sobie sytuację w Japonii – nie tak dawno temu, był to kraj biedny, głównie rolniczy. Oczywiście Japonia, ponieważ była i jest niepodległym państwem, to również posiada autonomię taryfową – możliwość nakładania ceł. I przez lata, z powodzeniem używała tego narzędzia w celu pielęgnowania rozwoju krajowego przemysłu. Dzięki mądremu wykorzystaniu ceł utrzymywała podaż na krajowe produkty, co pozwoliło „dojrzeć” rodzimym wytwórcom: poprawić ich jakość i wydajność. Owszem, przedsiębiorcy byli wystawieni na ostrą walkę konkurencyjną, ale odbywało się to na rynku wewnętrznym. Firmy „wygrane” dywersyfikowały swoją działalność lub szukały popytu również za granicą.
Dopiero potem Japonia zredukowała stawki celne i otworzyła swój rynek na towary z innych krajów.
A co mamy w Unii Europejskiej? Państwa tzw. „Nowej Unii” szumnie przyjęte do tego podobno elitarnego klubu, natychmiast straciły swoją autonomię taryfową. Ich wypaczone przez socjalizm przedsiębiorstwa, starły się na tych samych warunkach z gospodarkami wysokowydajnymi. To tak, jakby dziecko od razu rzucić na głęboką wodę. Ta myśl sama w sobie jest już samobójcza. A teraz nagle politycy w Polsce się obudzili i zauważyli, że w kraju nie ma przemysłu i innowacji…
Każdy normalny, niezależny kraj posiada autonomię taryfową i własną walutę. Dzięki temu rząd, współpracując z bankiem centralnym, dysponuje narzędziami pozwalającymi mu na realizację korzystnej dla obywateli polityki fiskalnej i pieniężnej. Waluta euro i zasady przynależności do Unii tworzą mechanizm, który słabe kraje pozbawia takich praw!
Sam pomysł, aby potraktować kraje Europy jako jedno państwo wali się w gruzy w momencie konfrontacji z problemami gospodarczymi. Kiedy dany kraj dotyka zapaść finansowa, to nagle okazuje się, że Niemcy to Niemcy, Grecja to Grecja, a Hiszpania to Hiszpania. A cała solidarność europejska to mrzonka. W ramach jednego państwa istnieją przecież mechanizmy „pomocowe”, dzięki którym regiony bogatsze wspierają rozwój biedniejszych. Na przykład japoński rząd część podatków zbieranych w Tokio przekazuje do innych, słabiej rozwiniętych prefektur. Jest to tak zwana dotacja lokalna. Podobny mechanizm działa w Polsce – tzw. „podatek Janosikowy”. Jest to normalne postępowanie dla kraju, który przecież chce się rozwijać jako całość. A skoro mamy traktować strefę euro jako jeden kraj, to np. Niemcy powinny bez protestów wypłacić stosowną „dotację lokalną” na rozwój Grecji, czy Hiszpanii. Jednak takie rozwiązanie nie wchodzi w grę, bo po prostu strefa euro nie jest jednym krajem. Innymi słowy: nie istnieje naród „Europejski”, ani kraj o nazwie „Unia Europejska”.
Sytuacja w Unii Europejskiej jest tym bardziej zagmatwana, że z jednej strony twór ten nie jest jednym państwem, ale z drugiej strony, każdy kraj nie jest także w pełni niepodległy. W moich oczach stan ten, tworzy obecnie bardzo niestabilną społeczność. Wyjścia są dwa: albo przestać promować te sztuczne więzi „europejskie” i wrócić do dobrze rozumianych idei patriotyzmu, albo ostatecznie zlikwidować państwa narodowe i zunifikować społeczność. Można dyskutować, które rozwiązanie jest lepsze, ale jedno jest pewne, że stać w rozkroku długo się nie uda.
 

Reklama