Reklama

Gdyby ktoś mnie zapytał, jaka powieść fantastyczno – naukowa dzierży palmę pierwszeństwa, która jest po prostu najlepsza – miałbym z odpowiedzią olbrzymi kłopot.

Miałbym kłopot, bo sam nie wiem – czy najlepsza jest „Fundacja” Asimowa, czy raczej „Diuna” Herberta. Trochę bym podeliberował, trochę powydziwiał, ale raczej stanęło by na tej drugiej. Obie powieści łączy szerokość wizji, głębia charakterów poszczególnych bohaterów – ale w „Diunie” więcej jest czegoś takiego nieuchwytnego. Takiej nieuchwytnej niewiary w cywilizację, takiego cynizmu starego rozwodnika, który już o tym wszystko wie, co przypłacił zgorzknieniem. Obie powieści można polecić każdemu, nie tylko takim, którzy zęby zjedli na Sci-Fi – to w każdym możliwym sensie sztuka, którą warto poznać. Ale nie o „Diunie” chciałem tu pisać, gdyby tak było, to tytuł byłby bez „Mało”. Pisać chciałem o wypocinach Briana Herberta (syna starego Franka Herberta) i jego kolegi Kevina J. Andersona. Ta spółka autorska stworzyła bowiem swoistą kontynuację wielkiego cyklu o losach mieszkańców Arrakis – swoistą, bo rzecz dotyczy wydarzeń sprzed czasów opisywanych w oryginale. Kiedyśmy oglądali „Gwiezdne Wojny”, wielu zadawało sobie pytanie – ale jak do tego doszło? Skąd ten konflikt? Jak to – Vader jest ojcem Luka i Lei? Teraz już wiemy jak to się stało, bo jesteśmy mądrzejsi o trzy pierwsze części gwiezdnej sagi. Podobnie i tutaj, w świecie Diuny – zarysowany wszechświat jest tak wyrazisty, również dlatego, że posiada rozbudowana historię, o której wzmianki można napotkać na kartach całego cyklu o pustynnej planecie. I na tej historii, właściwie lepiej będzie napisać – prehistorii, skupili się autorzy cyklu „Legendy Diuny”. Poznajemy wydarzenia, które rozegrały się setki czy tysiące lat przed akcją właściwej „Diuny”. I muszę napisać – że chociaż zwykle reaguję dość toksycznie na wszelkiego typu sequele czy prequele – tutaj chłopaki odwaliły kawał dobrej roboty. Czyta się te książki z zapartym tchem, także dlatego że autorzy nie silą się zbytnio na podrabianie stylu wielkiego Franka Herberta – piszą jak umieją, opowiadając historie, które same w sobie są ciekawe i się bronią. Nie znajdziemy tu na każdym kroku „finty w fincie” (kto czytał „Diunę”, pewnie wie o czym mówię), ale krok po kroku poznajemy kulisy wielkich wydarzeń, których ślady znajdujemy w oryginalnym cyklu. Poznajemy antenatów rodów Harkonnenów i Atrydów (żyjących w niezwykłej komitywie zresztą :D), wiemy już jak i dlaczego pozbyto się ze świata wszystkich komputerów. A przy okazji dowiadujemy się o kolejnej warstewce przeszłych wydarzeń – także i ten o tyle wcześniejszy wszechświat ma za sobą bogatą historię, wzmiankowane są wydarzenia, które poprzedzały obecną narrację. Generalnie pozycja udana, dla każdego, kto przy „Diunie” dostaje wypieków (ja zdecydowanie do nich należę, czytałem tą książkę już pewnie z 10 razy) zapewniają wartościową rozrywkę w ulubionym świecie. Do tego wydawca, firma REBIS wydała książki w oprawie graficznej z rysunkami Wojciecha Siudmaka, który sam w sobie może nie jest gigantem sztuki wysokiej, ale tutaj na pewno jest jak najbardziej na miejscu. Jedyne do czego bym się przyczepił, to fakt, że wydawnictwo wypuszcza na rynek nowe wydanie oryginalnego cyklu naprzemiennie z opisywanymi przeze mnie opowieściami – co zapewne ma zwielokrotnić zyski, ale znam przynajmniej jedną osobę, która nie rozumiejąc o co chodzi, traktuje wszystkie książki jako nierozerwalną całość i narzeka na kiepskie połączenie :D. Nic to – w każdym razie dla mnie bomba – polecam do czytania w nadchodzące zimowe wieczory, i chwała wydawcy że wygrzebał dla nas taką ciekawostkę. Z niecierpliwością czekam na ostatnią z tej serii książkę – mam nadzieję że już niedługo ją zobaczę na półkach, bo właśnie w księgarniach wylądował kolejny tom oryginalnej sagi – „Dzieci Diuny”

Reklama

55 KOMENTARZE

  1. Nie zgrywasz się?
    Chcesz powiedzieć że Kevin “zabierzcie temu panu klawiaturę” Anderson napisał coś, co nie jest powodującą kaca i ból głowy grafomanią? Może on tylko firmował swoim nazwiskiem…
    Jak dotąd żem czytało podpisywane przez niego książki spoza Diuny (nie chciało żem psuć sobie obrazu) i nie było to budujące. Najbardziej wymiotne były wybryki gwiezdnowojenne, zwłaszcza popełnione z żoną. Aż z ciekawości chyba zajrzę, choć zemszczę się straszliwie jeśli…

  2. Nie zgrywasz się?
    Chcesz powiedzieć że Kevin “zabierzcie temu panu klawiaturę” Anderson napisał coś, co nie jest powodującą kaca i ból głowy grafomanią? Może on tylko firmował swoim nazwiskiem…
    Jak dotąd żem czytało podpisywane przez niego książki spoza Diuny (nie chciało żem psuć sobie obrazu) i nie było to budujące. Najbardziej wymiotne były wybryki gwiezdnowojenne, zwłaszcza popełnione z żoną. Aż z ciekawości chyba zajrzę, choć zemszczę się straszliwie jeśli…

  3. Nie zgrywasz się?
    Chcesz powiedzieć że Kevin “zabierzcie temu panu klawiaturę” Anderson napisał coś, co nie jest powodującą kaca i ból głowy grafomanią? Może on tylko firmował swoim nazwiskiem…
    Jak dotąd żem czytało podpisywane przez niego książki spoza Diuny (nie chciało żem psuć sobie obrazu) i nie było to budujące. Najbardziej wymiotne były wybryki gwiezdnowojenne, zwłaszcza popełnione z żoną. Aż z ciekawości chyba zajrzę, choć zemszczę się straszliwie jeśli…

  4. Nie zgrywasz się?
    Chcesz powiedzieć że Kevin “zabierzcie temu panu klawiaturę” Anderson napisał coś, co nie jest powodującą kaca i ból głowy grafomanią? Może on tylko firmował swoim nazwiskiem…
    Jak dotąd żem czytało podpisywane przez niego książki spoza Diuny (nie chciało żem psuć sobie obrazu) i nie było to budujące. Najbardziej wymiotne były wybryki gwiezdnowojenne, zwłaszcza popełnione z żoną. Aż z ciekawości chyba zajrzę, choć zemszczę się straszliwie jeśli…